Myślę ze w życiu każdego człowieka nadchodzi moment, kiedy pragnie rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady (ewentualnie do Warszawy, jeżeli akurat w Bieszczadach mieszka i jakimś sposobem ma ich dość). Ja też to poczułem, wiec wyjechałem. Nie pomogło. Na szczęście byłem na to przygotowany, dlatego tuz po powrocie z gór przepakowałem plecak i wyruszyłem w dwutygodniowa podróż na Islandie, z zamiarem okrążenia wyspy autostopem.
Jetlag po niespełna 3-godzinnym locie z Gdańska był niezwykle uciążliwy, zwłaszcza że mimo skandynawskich cen próbowałem leczyć go lokalnymi trunkami, jednak po krótkiej aklimatyzacji w Rejkiawiku nadszedł moment, aby rozpocząć właściwy etap wyprawy.
Kierowałem się południową częścią wyspy na wschód, nocując raz to w przytulnych hostelach (w październiku rezerwacje nie były konieczne), raz w pozostawionych otwartymi także poza sezonem budynkach stanowiących zaplecze pól namiotowych czy kempingów, mimo że same pola namiotowe i kempingi w tym okresie już nie funkcjonowały. Tak było chociażby w Vik, które musiałem odwiedzić ze względu na niesamowita czarna plaże oraz skały o fantastycznych, lecz złowrogich kształtach, które wyrastają z wód spory dystans od brzegu.
W pokonywaniu kolejnych kilometrów pomagali mi nie tylko turyści podróżujący tu wypożyczonymi samochodami, lecz również sami mieszkańcy Islandii, jak choćby pan Janusz, na oko 60-letni amator wędkarstwa, który o siódmej rano wiózł mnie jeepem przez wschodnie fiordy w kierunku ulubionego łowiska, streszczając przy okazji historie swego exodusu.
Gdy dotarłem w okolice jeziora Mývatn, postanowiłem zostać tam na trochę dłużej, tj. na 2-3 dni. Region bowiem nazywany bywa Islandia w pigułce – różnorodność krajobrazu zaskakuje dosłownie co chwila, a punkt kulminacyjny w moim przypadku stanowił wygasły wulkan Hverfjall, do którego krateru rzecz jasna można zejść. Jeżeli jesteś fanem science fiction i marzysz, by odwiedzić inna planetę, ale chwilowo nie możesz sobie na to pozwolić, zdecydowanie polecam wizytę w tym miejscu. Powrót przez skalna twierdze trolli Dimmu Borgir stanowił znakomite dopełnienie dnia.
Choć stereotypów na temat chłodnej natury Skandynawów nie brakuje, nie należy bezkrytycznie ich powielać. Zwłaszcza jeżeli miało się okazje poznać kogoś takiego jak Kristian. Mężczyzna ten nadłożył kilkadziesiąt kilometrów drogi (a w trudnym terenie kosztowało go to parę godzin), zbaczając z głównego traktu wyłącznie po to, aby ukazać mi „swój Raj”, jak sam okreśił niesamowite okolice miasta Akureyri na północy wyspy. Charakteryzowały się one przede wszystkim wszechobecna para wydobywają się od tak po prostu z ziemi, bulgocącymi mokradłami oraz, hmm, charakterystycznym zapachem, który zresztą poczuć można nawet w stolicy, biorąc gorący prysznic, ponieważ woda podgrzewana jest na Islandii głównie dzięki energii geotermalnych złóż.
Dalsza cześć wyprawy przybrała nieoczekiwany obrót. W hostelu we wspomnianym przed momentem Akureyri postanowiłem dołączyć do drużyny składającej się z Brytyjczyka i Norwega, którzy wspólną podroż zaplanowali wcześniej na jednym z forów podróżniczych. Rozkładając koszty paliwa na trzech (panowie dysponowali bowiem wypożyczonym pojazdem), mogliśmy pozwolić sobie na splądrowanie trudno dostępnego z punktu widzenia autostopowicza półwyspu Snæfellsnes. I choć jedna z wizytówek Islandii, wulkan Snæfellsjökull, przez cały czas naszego pobytu w okolicy krył się za zasłona mgieł i chmur, to ekspedycja obfitowała w mnóstwo równoważących ową stratę atrakcji: tajemnicze wzniesienie Kirkjufell z wodospadami u podnóża czy szalejące sztormami wybrzeże pełne rdzewiejących szczątków rozbitego okrętu to tylko część z nich.
Termin powrotnego lotu się zbliżał, pora wiec było znów zawitać do Rejkiawiku. Po dziesięciu dniach spędzonych na miejscami zupełnie bezludnych, a przynajmniej rzadko zaludnionych rubieżach Islandii, 200-tysieczna stolica wydala się metropolia. Kulturalne potrzeby człowieka bądź co bądź cywilizowanego zaspokoiła wizyta w hostelu Kex, gdzie miałem przyjemność wysłuchać znakomitych lokalnych zespołów, przygotowujących się do największego festiwalu muzycznego na wyspie – Iceland Airwaves. Swoja droga liczba wykonawców w przeliczeniu na mieszkańca jest podobno na Islandii najwyższa. Jak nieoficjalnie dowiedziałem się od jednego z tubylców, może wynikać to z faktu, iż przez dużą część roku pogoda nie dopisuje, więc uziemieni niejako w domach islandczycy z nudów chwytają się za muzyczne instrumenty. Cóż, szkoda ze u nas to tak nie działa, bo na aurę narzekamy nader często.
Tak, uczucie niedosytu trawi mnie niezmiennie, odkąd wróciłem z podróży… W snach i na jawie nęci mnie wizja kolejnej wyprawy na wyspie, bo, nie ukrywajmy, to było zaledwie jak muśniecie policzka, podczas gdy pragniemy choćby pocałunku Islandii. Zupełnie nietknięte pozostały dla mnie zachodnio-północne fiordy, a jeszcze silniej przyciąga dziewiczy wciąż w zasadzie interior. Cel zatem już znany! Pozostaje pytanie: kiedy? Świat przecież taki duży i tyle miejsc… Do zobaczenia!
Bartosz Filipczyk
Filolog, przewodnik po Toruniu, pilot wycieczek i fotograf.