Zwiedzanie z przewodnikiem – Rynek Staromiejski.
Stoję na Rynku Staromiejskim i spoglądam na śniedziejący hełm wieży kościoła jezuickiego. Wtedy zaraz przychodzi mi do głowy, co opowiadam moim turystom, gdy zwiedzamy Toruń. Mówię, że przed naszymi oczami najokazalszy chyba dowód na to, że historia chichocze i ma w tym niemałą wprawę. Spoglądam na elegancko wywinięte woluty barokowego szczytu, obchodzę budowlę i wlepiam wzrok w proste rzędy najprostszych okien. To moment, by – chociaż w kilku zdaniach – zdradzić, skąd dobywa się historyczny śmieszek. Otóż…
Tumult Toruński
W lipcu roku 1724 miały miejsce głośne wypadki, już zaraz nazwane „tumultem toruńskim”. Długo by opowiadać złożone przyczyny i nakreślać tło wydarzeń. Przejdźmy bliżej finału zamieszek. W mieście doszło do starć między katolikami i protestantami. Podczas regularnej rozróby zrewoltowana młodzież luterańska, a pewnie i starsi, zdobyła kolegium jezuickie, gdzie dopuściła się profanacji kaplicy i solidnej dewastacji mienia. W wyniku niedopilnowania porządku w mieście, dwaj burmistrzowie zostali skazani na śmierć, a główna ewangelicka świątynia Torunia – pofranciszkański kościół Panny Marii – została odebrana protestantom i oddana katolikom.
Wtedy toruńscy luteranie stanęli przed sporym problemem. Możliwie najszybciej należało zorganizować środki, działkę, materiały i projekt nowej świątyni. Wszystko zaś należało zrobić tak, by nie zadrażniać katolików, którym nadepnęło się na odcisk. Przedsięwzięcie z gatunku ciężkich przeciągnęło się w czasie i dość powiedzieć, że dobrych trzydzieści lat luteranie byli pozbawieni stałej siedziby i zaplecza dla swojej parafii. Po całej protestanckiej Europie trwała zbiórka środków na budowę, a projekt kościoła przygotował młody, dopiero co zaczynający karierę architekt, torunianin z pochodzenia – Efraim Szreger.
Ewangelicki kościół staromiejski, z takim trudem wznoszony przez miejscową gminę, od 1945 roku służy katolikom. Nic w tym niezwykłego, ponieważ wiele zborów adaptowano na kościoły, gdy ubyło w Polsce luteran. Co jednak naprawdę zabawne, gospodarzami świątyni są jezuici! Wygnani z miasta przez protestanckie elity, po stuleciach wrócili, biorąc najbardziej prestiżową, jak byśmy dziś powiedzieli, lokalizację. Jezuici przybyli do miasta z Warszawy, ponieważ u siebie nie mieli już nic, gdy powstanie starło stolicę z powierzchni ziemi. W Toruniu natomiast, jak szczęśliwie się okazało, stał eleganckiej architektury kościół z pełnym zapleczem, świetnie zlokalizowany i w dodatku, no cóż, opuszczony. Czy można wyobrazić sobie lepszy zachętę do zmiany lokalizacji? Niemal równolegle z przyjazdem zakonników, zainstalował się w mieście uniwersytet. Tym sposobem kształtująca się uczelnia i napływający do miasta studenci zyskali swoje duszpasterstwo, a jezuici – naprawdę twardy i pożyteczny pretekst, by rozgościć się w Toruniu na dłużej.
Tak właśnie chichocze historia, a jej pisk da się wysłyszeć u stóp okazałej wieży ewangelickiego zboru, który służy od kilkudziesięciu już lat zaprawionym w bojach kontrreformatorom. Inna rzecz, że dziś mało kontrreformacyjnym, ale to już zupełnie odrębna sprawa, która daleko wykracza poza kompetencje piszącego te słowa przewodnika po Toruniu.
Ale, wracając do Warszawy, jest jej ledwie ociupinka w tej opowieści, co może sprawić, że Czytelnik poczuje się zawiedziony. Obiecałem przecież być przewodnikiem nie po Toruniu, a toruńskiej Warszawie. Spieszę ze słowami otuchy i usprawiedliwieniem – to ledwie wstęp! Chciałem jedynie zrobić właściwe tło Efraimowi Szregerowi.