Toruń i Warszawa – zwiedzanie szlakiem wiślanych legend
Przewodnicy muszą opowiadać legendy. Innego wyjścia nie ma. Koniec i kropka! Stajemy się zakładnikami opowieści, które muszą wyjść z naszych ust. Kto zaś tego nie czyni, naraża się na niezadowolenie Kochanego Turysty. I powie Wam to każdy – i przewodnik po Toruniu i przewodnik warszawski, i nawet przewodnik po Amsterdamie, jeśli takiego spotkacie.
Tu, w nadwiślańskim kontekście, wartkie – jak sam nurt rzeki – stają się legendy z Wisłą w roli głównej. Ma takie Toruń, ma takie i Warszawa. Oba miasta mają też Rybaki – piękną pamiątkę po nadrzecznym osadnictwie ludzi, którzy mieli względem Wisły trudne i niebezpieczne obowiązki.
Rybaki toruńskie zachwycają powiewem dawnego, liczącego przecież setki lat, charakteru. Choć ze Starego miasta masz tam ledwie ze dwa przystanki tramwajem, trafiasz do rybackiej wioski, w której brakuje jedynie sieci, które suszyć mogłyby się na parkanach. To jest to, co turysta nazwie klimatem. Po to przecież podróżujesz, by odkryć te trudne do opisania wrażenia. Może już wielu torunianom spowszedniał widok ich Rybaków. Niech jednak przejdą się warszawskimi, a zrozumieją, jaki skarb wspina się pod wiślaną skarpę w Toruniu. Z warszawskich Rybaków ostała się bowiem jedynie nazwa, a nawet krzta dawnego charakteru już tu nie gości. Nie ma ani jednej rybackiej chaty, ani jednego zakątka, który sugerowałby ci, że chyba jesteś w innym, może i lepszym, świecie.
Pośród najpopularniejszych legend toruńskich, dwie szczególnie trzymają się kontekstu wiślanego. Pierwsza to oczywiście opowieść o flisaku, który wyprowadził żaby z miasta. Można nawet wyobrazić sobie, że dzielny i pomysłowy Iwo, bo tak rzekomo miał na imię, mieszkał gdzieś na Rybakach. A nawet, jeśli tam nie mieszkał, bywał zapewne w karczmie, która po dziś dzień stoi przy ulicy Stromej.
Inna to legenda wprost założycielska. Mówi się, że dwaj strudzeni wędrowcy przemierzali już od tygodni długą i męczącą drogę. Na horyzoncie dostrzegli imponujący zarys sylwety miasta. Zbliżali się ku murom, a jeden podpytywał drugiego, jak może nazywać się to miasto, które właśnie jawi im się, wynurzając zza piaszczystych wydm. Nie potrafili odpowiedzieć, ni jeden, ni drugi. Wtem, dobiegły ich niosące się echem, rytmicznie dźwięczące głoski – to ruń, to ruń to ruń! Uznali, że miasto musi się nazywać Toruń i tak już zostało.
Głosy, które dotarły do ich uszu, rozwiewając wątpliwości i odpowiadając na nurtujące pytanie, to echa sprzeczki między Wisłą i jedną z baszt. Wisła podmywała fundamenty wieży, a ta, chyląc się ku upadkowi, miała mówić – nie podlewaj moich ścian, bo runę. To ruń! – odpowiedziała rzeka. Podmywana wieża skrzywiła się nieco, a w związku ze złośliwą działalnością rzeki, odchyleniem swym charakteryzuje się do dziś. Każdy przewodnik ma obowiązek zabrać zwiedzających pod basztę i zrobić im legendarny test, co wszyscy, którzy miasto odwiedzili, doskonale wiedzą. Nie ma też chyba przewodnika po Toruniu, który by tego nie robił. Nie ma tez turysty, który nie chciałby pójść pod Krzywą Wieżę.
Warszawa również, już w aspekcie założycielskim, cieszy się wiślaną legendą. A co ciekawe, tu również niosą się echa wypowiedzianych nad Wisłą słów. Jedna z wersji tłumaczących jej nazwę opowiada, że z tratew przycumowanych do brzegu, gdzieś zapewne na Rybakach, a może Solcu lub Powiślu, zeszli flisacy. Swe kroki skierowali wpierw do znanej karczmy, która pośród rzecznej braci słynęła świetną strawą. Zmęczeni pracą i głodni jak wilki mieli pokrzykiwać na tamtejszą kucharkę, by zagęszczał ruchy w kuchennej krzątaninie. A ponieważ znali jej imię, pokrzykiwali – warz Ewo! Warz Ewo! Pogłos niósł się pośród ubogich nadwiślańskich chat, odbijając od ich zrębowych ścian. W oddali słyszano już – Warzewo, Warszewo, Warszawo, Warszawa…